niedziela, 16 czerwca 2013

Boczki spieczone do czerwoności...

... i nie chodzi tu o słoneczne spieczenie. Przyznam się, że wczoraj nie ćwiczyłam. Byłam z siostrą i dzieciakami nad jeziorkiem. Piotrek po raz pierwszy widział taką duża piaskownice, tyle dzieci i tyle łopatek i wiaderek w jednym miejscu (o dziwo jezioro nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia). Spowodowało to, że biegałam za nim cały czas, bo mu się szwęndacz włączył, a jak mamusia prosi/ woła w tak superowym miejscu to mu się uszka zatykają i nic nie słyszy ;) [swoją droga jeżeli masz sposób, na takie zachowanie u troszkę ponad rocznego dziecka, chętnie poczytam co mam robić i jak].

Zakwasy po ćwiczeniach Tiffanny spowodowały (wczoraj to mogę powiedzieć, że nic nie było w porównani do dzisiaj), że nie mogłam się śmiać i kichać (no i oczywiście mąż też z tego skorzystał, co i rusz mnie w te boczki oklepując).
Skalpel poszedł ciężko oddechowo (troszkę za ciepło i za duszno jest już u mnie w domu... no ale cóż.. takie uroki czerwca), ale ćwiczenia na boczki... myślałam, że mi łzy wyciśnie jak zaczęłam się gibać na boki. Jestem świeżo po i w sumie nadal bolą, ale już mogę normalnie się schylić. Trzeba było poćwiczyć rano, to bym się cały dzień nie męczyła ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz